Bezbożnicy

„Ani religia nie powstała z gwałtownej potrzeby zapewnienia solidarności społecznej, ani katedry nie zostały wzniesione po to, aby pobudzić ruch turystyczny” (38).

            Kiedyś wiele podróżowałem po Europie. Samotnie albo w towarzystwie zachwycałem się pamiątkami przeszłości. Kościoły, pałace, stare miasta – przesuwały się przed moimi oczami jedne za drugimi, jak w kalejdoskopie. Oczywiście, zawsze byłem otoczony tłumem innych turystów. Wszędzie to samo: rzesze ciekawskich, hałas, niby zabronione, ale migające flesze, a w obiektach kultu religijnego trudności ze zlokalizowaniem Najświętszego Sakramentu.

            Bardzo szybko zdałem sobie sprawę z tego, że takie podróżowanie nie jest dla mnie, że z mojego punktu widzenia nie ma sensu. Poza tym, kiedy się nad tym wszystkim zastanawiałem, nie miałem wątpliwości, iż jedną z najobrzydliwszych rzeczy są profanujące świętości różnokolorowe tłumy. Najbardziej bolało mnie to, co się dzieje w kościołach i kaplicach, w majestatycznych katedrach. Było dla mnie oczywiste, że nie chcę mieć z tym wszystkim nic wspólnego, jednocześnie – to też było przeraźliwie jasne – że nie mogę przestać jeździć.

            Rozwiązanie przyszło w sposób zupełnie naturalny i myślę, że przyszło dzięki moim zmarłym przodkom: dzięki babci, z którą jako malec modliłem się na Sumie w wiejskim kościółku, czy dzięki ojcu, który za rękę prowadził mnie na nabożeństwo Drogi Krzyżowej. Otóż, postanowiłem łączyć się z naszymi szlachetnymi poprzednikami, robiąc to, co oni zwykli robić, i niejako z gościa stać się gospodarzem. W świętych miejscach zacząłem się modlić, modlić się na poważnie, przede wszystkim rozważać tajemnice różańcowe.

            Przebywając z Panem Jezusem, Najświętszą Maryją Panną i św. Józefem w najważniejszych momentach historii zbawienia, przebywałem z tysiącami ludzi, którzy w dawnych czasach w tym samym miejscu robili to, co ja robię teraz. Już nie byłem samotny w bezbożnym tłumie, już nie czułem się współwinnym profanacyjnej zbrodni, a nawet – klęczący w kaplicy Najświętszego Sakramentu Notre Dame de Paris czy La Catedral Primada de España – mogłem stać się drogowskazem dla innych zbłąkanych owiec.

            Najważniejsze, że byłem sobą!

            Do czego zmierzam w tej opowieści?

            Otóż, do tego, że w tej naszej dzisiejszej wolności, każdy niby może robić to, co chce, a – o dziwo! – wszyscy robią dokładnie to samo. I – jeszcze większy dziw! – robią rzeczy zupełnie nieadekwatne do sytuacji. Natomiast – i to jest jakby druga strona tego samego medalu – człowiek, który po prostu naśladuje przodków, jawi się jako niezrozumiałe kuriozum, jakiś przybysz z – negowanych przecież – zaświatów. Myślę, że warto to rozważyć, gdy ktoś będzie zastanawiał się nad sposobem „realizowania swojej buntowniczej natury”.

„Dziś tym, do czego potrzeba zuchwałości, jest nieuczestniczenie w kalaniu” (703).