Mongolia
„Świat, po którym warto by było podróżować, istnieje już tylko w starych książkach podróżniczych” (920).
Nigdy nie zapomnę, gdy pierwszy raz byłem w bibliotece publicznej. Poszliśmy ze szkoły, w drugiej klasie, najprawdopodobniej. Były jakieś konkursy, pani bibliotekarka coś opowiadała. Na zakończenie zapisałem się do biblioteki i wypożyczyłem pierwsze książki. Jedną z nich na pewno był tom przygód Tomka Wilmowskiego autorstwa Alfreda Szklarskiego. Czytałem wtedy bardzo wolno, ale byłem wniebowzięty: otworzył się przede mną wspaniały świat przygody. Jednak jeszcze większe wrażenie zrobiła na mnie – niewiele później – trylogia Krystyny i Alfreda Szklarskich „Złoto Gór Czarnych”. Po prostu zafascynowałem się Indianami Ameryki Północnej, a raczej uległem ich mitowi: odwaga, lojalność, wytrzymałość, umiłowanie wolności i walka ze złym białym człowiekiem: Francuzem, Anglikiem, Amerykaninem. Czytałem głównie polskich autorów i przez długie lata nie zdawałem sobie sprawy, że tego typu książki mogły się ukazywać w Polsce i były szeroko dostępne, gdyż reżim komunistyczny był żywo zainteresowany propagandowym, niejako podprogowym, wydźwiękiem tych książek.
Po latach, na studiach w Instytucie Filozofii Uniwersytetu Warszawskiego, przytłoczony codziennym obcowaniem z symptomami upadku zachodniej kultury i cywilizacji, doświadczyłem w sobie odżycia mitu dobrego dzikusa. I na skutek niecodziennego, a może zupełnie banalnego?, zbiegu okoliczności jako 21.latek samotnie udałem się pociągiem przez Moskwę do Mongolii. Był rok 1995. To był inny świat: np. widywałem koczowników na koniach w centrum Ułan Bator – i nie byli to przedstawiciele grup rekonstrukcyjnych.
Wtedy, latem 1995 roku, przejechałem po Mongolii ok. 1500 km. Wyruszywszy ze stolicy, przez Karakorum i miejscowość Cecerleg, przez okolice jeziora Chubsuguł (nie dotarłem nad jezioro z powodu powodzi) i mongolski biegun zimna Ulangom, znowu dotarłem do Rosji. Przemieszczałem się ciężarówkami, motocyklami, konno i pieszo. Mongołowie ofiarowywali mi nocleg w swoich jurtach, karmili suszonym serem, gotowanym mięsem, poili słoną herbatą i kumysem. Zjadłem nawet pieczonego świstaka. (Dopiero po powrocie w Polsce dowiedziałem się, że świstaki przenoszą bakcyle dżumy). Przyroda w Mongolii była dzika, malownicza i arcybogata.
W sumie była to – prawdopodobnie – najważniejsza partykularna podróż mojego życia.
Znajdowałem się pod takim wrażeniem tego, czego doświadczyłem, że po powrocie do kraju postanowiłem nauczyć się mongolskiego.
W 1999 roku na jesieni wróciłem do Mongolii w ramach stypendium dla studentów mongolistyki UW.
Spędziłem w Ułan Bator pół roku, w trakcie którego musiałem zmierzyć się nie tylko z zimą trzydziestolecia (bydło powszechnie padało z głodu, gdyż nie mogło dogrzebać się racicami do stepowej trawy), lecz także z skutkami działania popłuczyn zachodniej cywilizacji na bezbronnego tubylca. Mongołowie, którzy mnie otaczali w stolicy na przełomie lat 1999/2000, w niczym nie przypominali „dobrych dzikusów” z mojej pierwszej wyprawy. Dla pieniędzy byli gotowi zrobić wszystko. Sapienti sat („Mądrej głowie dość dwie słowie”).
Dlaczego o tym wszystkim mówię? Otóż, jest fantastyczna książka Ferdynanda Antoniego Ossendowskiego „Przez kraj ludzi, zwierząt i bogów”, w której opisuje on swoje perypetie podczas ucieczki z ogarniętej rewolucją Rosji – przez Syberię, Mongolię, Tybet – do wolnego świata. W Mongolii Ossendowski spotyka m.in. słynnego barona Romana von Ungern-Sternberga, marzącego o zmieceniu bolszewickiej zarazy za pomocą hord koczowników – na wzór Czyngis-chana.
Z okazji tomu „Przez kraj ludzi, zwierząt i bogów” krytycy zarzucają Ossendowskiemu wiele nieścisłości, a nawet zwykłe fantazjowanie. On sam powiedział gdzieś, że gdy skończył pisać tę książkę, to jakby przebudził się ze snu. Tymczasem dla mnie nie ma to żadnego znaczenia.
Po pierwsze, za Ossendowskim uciekał z płonącej Rosji Kamil Giżycki, który w swojej wędrówce ciągle natykał się na ślady „profesora Ossendowskiego”. Można o tym przeczytać w jego równie fascynującej opowieści „Przez Urianchaj i Mongolię”. Po wtóre, „Przez kraj ludzi, zwierząt i bogów” czyta się z zapartym tchem, podziwiając bohaterów, zjawiska i krajobrazy, a tragiczny koniec książki odbiera się jako tragedię osobistą! Mnie tyle – przynajmniej w tej dziedzinie – do szczęścia zupełnie wystarczy. Szczególnie po tym, co sam przeżyłem w zaciskającym się imadle nagich faktów końca XX wieku.