Wezwanie do nawrócenia I. Wrak

„Spróbujmy przekształcić ciężar, który przytłacza, we wznoszącą siłę, która ocali” (696).

Dzisiaj dowiedziałem się, że moje auto nadaje się już wyłącznie na złom. Osiemnaście lat po pierwszej rejestracji i w dziewiątym roku użytkowania przeze mnie. Z nieomal 316,5 tys. km przebiegu.

Przykro mi. Tym bardziej, że nie stać mnie na kolejny samochód. A już ten kupiłem – w styczniu 2015 roku – z przyczyn zdrowotnych.

Jak to było z kupnem mojego samochodu? Otóż, jeden z moich kolegów – znajomy jeszcze z przedszkola – często kupował i sprzedawał auta. Zmieniał je mniej więcej co pół roku. Kiedyś podwiózł mnie swoją Mazdą Premacy. Czwartą Mazdą Premacy w jego karierze. Mam chory kręgosłup i warunki jazdy w japońskim mini-vanie zachwyciły mnie. Wygodnie się wsiadało, wygodnie się jechało, wygodnie się wysiadało. Poza tym kolega wytłumaczył mi, że jego Mazda jest niezwykle pojemna bagażowo i dosyć ekonomiczna. Wtedy nie miałem bladego pojęcia o samochodach, więc wszystko, co mówił mi kolega miłośnik motoryzacji, przyjmowałem jak prawdę objawioną. Dla porządku dodam jeszcze, że z natury jestem łatwowierny.

Po jakimś czasie okazało się, że muszę kupić samochód. Pogarszające się zdrowie, ciągłe przeprowadzki i zależność od innych osób w zasadzie nie pozostawiały mi wyboru. Zwróciłem się o pomoc do kolegi-specjalisty. Powiedziałem, że chcę mieć Mazdę Premacy. Zaczęły się poszukiwania. Kolega najpierw wertował strony Internetowe, a potem jeździliśmy po Mazowszu („dalej się nie opłacało”) oglądać auta. Nie trudno się domyślić, że większość z nich to były zardzewiałe trumny na kółkach. Co ciekawe, kolega chwaląc ekonomiczność eksploatacji swojego egzemplarza powtarzał, że pali on ok. 6 l oleju napędowego na 100 km, natomiast kiedy przyszło do rozliczeń za przejechaną trasę, spalanie było wyższe o 0,5 litra na setkę. Cóż, szczegół.

Po jakimś czasie kolega polecił mi sprawdzić egzemplarz w Zamościu. Cena była dobra, opis zachęcający. Tuż po Nowym Roku udałem się na Wschód: pociąg, bus i już jestem u zamojskiego handlarza na placu. Właściciela nie było, ale jego koledzy udostępnili mi auto do wglądu. Nie bardzo wiedziałem, na co patrzeć, ani jak powinno wyglądać oglądane, ale byłem uzbrojony w miernik grubości powłoki lakierniczej, a także w telefon komórkowy, więc zadzwoniłem do kolegi i robiłem, co mi kazał. Jednak sam nie mogłem zdecydować się na zakup. Tym bardziej że dziwiło mnie, iż po otwarciu tzw. maski widać ziemię – później dowiedziałem się, że to z powodu braku osłony silnika. Natomiast kolega mówił, że skoro wszystko wygląda dobrze, mam zostawić zaliczkę handlarzom, a po kilku dniach przyjedzie ze mną i sfinalizujemy transakcję.

Tak też się stało, choć wtedy zaliczki nie wpłaciłem. Po Mazdę przyjechałem po tygodniu, z kolegą i kierowcą – sam zrobiłem prawo jazdy prawie dwa lata po zakupie samochodu. Aha, przed transakcją byliśmy jeszcze w warsztacie, gdzie okazało się – bo nie mogło okazać się inaczej – że auto jest w dobrym stanie technicznym. Dopiero po zapłaceniu należności i odebraniu dokumentów, wyszło na jaw, że jedno światło drogowe nie działa. W kolejnym warsztacie obsługa powiedziała, że nie ma do czego przyczepić żarówki. (Ale jakoś ją przyczepili). Taki detal.

Kolega zachował się bardzo ładnie, gdyż po sfinalizowaniu przez mnie transakcji podarował mi breloczek do kluczyków ze św. Krzysztofem, a także parę opon, które przywiózł w bagażniku swojej Mazdy, gdyż handlarz wypuścił mnie w trasę do Warszawy na ogumieniu pozbawionym bieżnika.

Szczęśliwie wróciłem do domu i zaczął się drugi rozdział dramatu.

Mój kierowca miał brata mechanika, więc powiedziałem mu, żeby udał się moim autem do brata i poprosił go o doprowadzenia dziesięcioletniej Mazdy do stanu używalności. Po pierwszych oględzinach dokonanych przez brata, kierowca poinformował mnie, że auto jest w takim stanie, że brat boi się je rozmontowywać, bo potem już go raczej nie zmontuje z powrotem. Osłupiałem.

Po chwili uświadomiłem sobie, że w Warszawie na Bródnie jest ASO Mazdy. Postanowiłem udać się tam po informację na temat stanu technicznego mojego nabytku. Lepiej późno niż wcale. Zapłaciłem za „przegląd przedzakupowy” i dowiedziałem się wszystkiego. Moja dziesięcioletnia pobelgijska Mazda to był wrak, którego reanimacja miała mnie kosztować mniej więcej tyle, ile za nią zapłaciłem. Osłupiałem po raz drugi. I zadzwoniłem do handlarza.

Powiedziałem mu, co mi sprzedał, i poprosiłem o anulowanie transakcji. Stanowczo odmówił. Nie wiedziałem, co robić.

Dodam, że kolegą nie chciałem rozmawiać. Okazał się zbyt wybitnym fachowcem, żeby miał znowu zajmować jego bezcenny czas.

Z nerwów nie spałem dwie noce. W Internecie szukałem rozwiązania problemu. Dowiedziałem się tyle, że 1 stycznia zmieniły się przepisy (kupiłem Mazdę 9 stycznia) i prawo zaczęło lepiej chronić klienta. Zadzwoniłem do handlarza i ponowiłem żądanie. Ponownie zderzyłem się z odmową.

Powiedziałem handlarzowi, że ASO Mazdy zrobiło przegląd auta i wycenę jego naprawy. Handlarz zażądał wyniku badania na papierze, a następnie powiedział, żebym naprawił samochód w niezależnym warsztacie na zamiennikach części oryginalnych.

Chodziłem załamany i wściekły – nie tylko na cwaniaczka z Zamościa. W każdym razie w stanie skrajnej desperacji kolejny raz skontaktowałem się z nim i poprosiłem go o numer PESEL „do pozwu sądowego”. Spokojnie podał mi żądany numer i powiedział, że ma prawnika w rodzinie, więc nie będzie mi łatwo. Rozłączył się, a następnie zadzwonił i spytał, ile chcę, żeby mi zwrócił z zapłaconej przeze mnie ceny. Odpowiedziałem, że dwa tysiące, a on zaproponował tysiąc pięćset. Zgodziłem się. Jak się wydaje, kluczowe w sprawie okazało się to, że sprawa sądowa miała toczyć się nie w miejscu zakupu, lecz w miejscu zamieszkania klienta – tak pomogła mi styczniowa zmiana przepisów. Przelew od handlarza przyszedł prawie natychmiast, a ja wysłałem oświadczenie, że zrzekam się wszelkich roszczeń. Następnie zabrałem się za remontowanie auta. Remont nie miał końca. W pierwszym etapie wydałem ponad trzy tysiące złotych. Nie będę pisał, co trzeba było wymienić, ani co zregenerować. Zgodnie ze wstępną wyceną ASO szybko wydałem na moją Mazdę drugie tyle, ile za nią zapłaciłem w Zamościu.

Po roku czy dwóch postanowiłem sprzedać auto. Przy jakiejś okazji powiedziałem o tym koledze, który z takim znawstwem pomógł mi ją kupić. Wyraził zainteresowanie nabyciem samochodu. O dziwo, na oglądanie Mazdy przyjechał z jednym ze swoich znajomym. A ten szybko stwierdził, że z mojego auta cieknie olej, i już było po wszystkim. Ja najpierw zdenerwowałem się, że cieknie olej, a potem, gdy zorientowałem się, że to moja bardzo wydajna klimatyzacja tak plami ziemię, uznałem, że mój kolega znalazł drugiego takiego samego mądrego jak on – i skupiłem się na kojeniu nadwyrężonych nerwów. Z mojego punktu widzenia niesamowite było przede wszystkim to, że za moje pieniądze kupił sam, a za swoje – to samo auto – kupował z pomocą kolegi.

A jaka jest puenta tego banalnego opowiadania?

Otóż, mój kolega zrobił to, co in hac lacrimarum valle („na tym łez padole”) nazywa się karierą i jest teraz człowiekiem odpowiedzialnym za wiele osób i za spore pieniądze. Myślą Państwo, że zmienił się od czasu, gdy pomagał mi kupić auto?

„Konkretne przykłady są latoroślami abstrakcyjnych idei” (129).