Morbus Sanctus

„W pewnych epokach interesujące są wyłącznie śmiercionośne zalążki ich bliskiego zgonu” (622).

Ostatnio spędziłem pięć dni w szpitalu. Było naprawdę niezwykle. I jestem wdzięczny Bogu, że miałem okazję spotkać tych wszystkich cierpiących ludzi, poznać fragmenty ich życia, zobaczyć na własne oczy praktykę lekarską i około lekarską, a także – w rezultacie – kolejny raz uświadomić sobie, iż tylko Bóg może nas uratować (bo na pewno nie są w stanie uratować nas bezduszne procedury medyczne, za które płaci NFZ, czyli polski podatnik). Poza tym jedzenie było nie najgorsze, a pracownicy mojego oddziału w większości sprawiali naprawdę pozytywne wrażenie.

Ale zacznijmy od początku.

Już samo przyjęcie na CITO było interesujące. W pewnym momencie wstępnego badania pielęgniarz powiedział: – Teraz wezmę wymaz. I od razy zaczął wsadzać mi coś do nosa. Odskoczyłem i krzyknąłem: – Co pan robi? – Biorę wymaz do testu na Covid. – Nie wyrażam zgody na żadne testy na Covid – wykrzyknąłem wściekły. – To jest zwykła procedura – usłyszałem. – Nie wyrażam zgody na test. Najwyżej mnie nie przyjmiecie – stanowczo uciąłem wątek. Po chwili weszła jakaś pani w masce i powiedziała, że w drodze wyjątku jednak przyjmą mnie na oddział.

Lekarz, która prowadziła mój przypadek (sic!), była bardzo rzeczowa i już w poniedziałek powiedziała mi, że wyjdę ze szpitala w piątek. Szybko postawiła też diagnozę i przepisała mi pastylki, nie pytając mnie o takie rzeczy jak tryb życia czy dieta, nie informując mnie o skutkach ubocznych medykamentu (bo lekarstwem tę chemię trudno nazwać). Najciekawsze zaś było to, że wypełniła ankietę pacjenta za mnie, a do podpisu dała tylko oddzielną stronę z jedną, ostatnią rubryką. Niestety, przy okazji znowu ujawniła się moja naiwność i samobójcza wiara w autorytety, bo tak spreparowaną i podsuniętą ankietę podpisałem. Co więcej, lekarz nigdy mi się nie przedstawiła – przynajmniej ja tego nie pamiętam – a na koniec, po aferze związanej z badaniem rezonansem magnetycznym, okazało się, że to pani doktor nauk medycznych dwojga nazwisk.

Jeżeli chodzi o wspomnianą aferę, to przypomniała mi ona wyeksploatowane już nieco powiedzenie o „pysze kroczącej przed upadkiem”.

Otóż, jak się – w mrożącym krew w żyłach momencie – okazało, czekałem w szpitalu do piątku właśnie na badanie rezonansem magnetycznym. Do pracowni rezonansu magnetycznego zostałem zaprowadzony wcześnie rano. Zostałem zaprowadzony, gdyż w szpitalu obowiązuje zasada, że pacjent po szpitalu porusza się w towarzystwie przedstawiciela personelu oddziałowego. Na miejscu podeszła do mnie tamtejsza pielęgniarka i powiedziała, że wbije mi wenflon do podania kontrastu. Z jednej strony nasłuchałem się zbyt wiele o szkodliwości kontrastu, z drugiej zaś zbyt wiele kontrastów przyjąłem w życiu (raz dostałem kontrast pomimo tego, że nie chciałem, podstępem), więc powiedziałem, że nie wyrażałem zgody na żaden kontrast. Pielęgniarka stwierdziła, że na pewno wyraziłem taką zgodę. I poszła sprawdzić. Po chwili przyniosła moją ankietę i okazało się, że nie zgodziłem się nie tylko na kontrast, lecz także na badanie rezonansem magnetycznym. Tak wyszło na jaw, że moja lekarz się przechytrzyła i nieprawidłowo wypełniła ankietę pacjenta. Ja odebrałem cały incydent jako znak, że mam rację, będąc ostrożny – i poprawiłem wyłącznie rubrykę dotyczącą badania. Przy kontraście dalej stało zaznaczone „NIE”. Pielęgniarka była ewidentnie zaniepokojona moją postawą i tuż przed samym badaniem poprosiła mnie o słowne oświadczenie w obecności innego pracownika. Ponadto zauważyła, że lekarz na pewno będzie niezadowolona i że powinienem całą sytuację z nią wyjaśnić.

Natomiast z mojego punktu widzenia problem polegał na tym, że lekarz nie uznała za stosowne wcześniej omówić ze mną badania, nie pokazała mi wyników wstępnych badań diagnostycznych (poziom kreatyniny we krwi!), nie zaspokoiła mojej ciekawości dotyczącej sensowności ponoszenia ryzyka związanego z podaniem kontrastu. Szanujmy się!

Po badaniu, zgodnie z procedurami, siedziałem w poczekalni pracowni rezonansu magnetycznego i czekałem na osobę z mojego oddziału, która by mnie tam odprowadziła. Czekałem bardzo długo. Tak długo, że doczekałem się rozmowy telefonicznej recepcjonistki z pracowni z jakąś „panią doktor”. W pewnym momencie usłyszałem: – „…i od rana czeka tu pacjent z neurologii, którego chyba będę musiała zaprowadzić na oddział, bo nikt po niego nie przychodzi, i bardzo mnie to denerwuje”. Zaraz po tej rozmowie oddaliła się na zaplecze, a ja wymknąłem się z poczekalni, aby samodzielnie udać się na mój oddział. Tam natychmiast spytałem, dlaczego nikt po mnie tak długo nie przychodził, że aż tamtejsza recepcjonistka się zirytowała. W odpowiedzi usłyszałem, że rzeczona recepcjonistka nie poinformowała mojego oddziału o zakończeniu przeze mnie badania. Usłyszałem też, że „ona jest nienormalna”, i zostałem przeproszony za incydent. Natomiast po kilku dalszych minutach jedna z pań poinformowała mnie, że wspomniana recepcjonistka właśnie zadzwoniła i powiedziała, że czekam na dole. Żeby wszystko było jeszcze bardziej klarowne: recepcjonistka z pracowni rezonansu miała nad biurkiem kalendarz trójdzielny „gazeta pl” i trzy numery „Newsweeka” w kieszeni na ścianie. Sapienti sat („Mądrej głowie dość dwie słowie”).

Poruszając zaś inną kwestię: kiedy byłem badany na oddziale okulistyki, powróciła sprawa tzw. szczepionki. Oczywiście, chodziło o tę jedną jedyną szczepionkę, której kwestia pierwszy raz pojawiła się, gdy zostałem zapytany przy przyjmowaniu: – Czy jest Pan zaszczepiony?  Na okulistyce to ja zainicjowałem szczepionkowy wątek.

Otóż, badała mnie bardzo młoda lekarz. Okazało się, że – stażystka. Po tym, jak nawiązaliśmy jakiś rodzaj porozumienia, spytałem, czy podczas tzw. pandemii zmuszali ich jako lekarzy do „szczepień”. Usłyszałem, że po pierwsze, nikt ich nie zmuszał, a po drugie, całe grono rozumiało, że po prostu trzeba się zaszczepić. W każdym razie młoda okulistka nie znała nikogo ze swojej branży, kto nie był „zaszczepiony”.

Podsumowując niniejsze wspominki: musimy zdawać sobie sprawę z tego, że w najbliższych latach mamy małe szanse na autentyczne leczenie. Za to na pewno ktoś z uprawnieniami lekarskimi będzie próbował stosować wobec nas procedury medyczne. Poza tym, moim zdaniem, należy zawczasu zastanowić się i podjąć decyzję, z jakiego powodu chcemy umrzeć – z powodu choroby, czy z powodu zachłanności satanistów z koncernów farmaceutycznych, sterujących głupimi lub nikczemnymi politykami.